Tylko w SE.pl! Rozmowa z Adamem Małyszem prosto z Vancouver

2010-02-14 17:27

"Ku..., Adam, nie wiem co mam powiedzieć, zajebiście" - takiego, mało parlamentarnego SMS-a dostał Adam Małysz (33 l.) od swojego kuzyna tuż po sukcesie w Whistler. To była jedna z prawie stu wiadomości tekstowych z gratulacjami, jakie odebrał tego radosnego dnia w Kanadzie Orzeł z Wisły po tym, jak zdobył trzeci medal olimpijski w karierze.

- Jak je czytałem, popłakałem się, bo to było niezwykle wzruszające - przyznaje świeżo upieczony wicemistrz olimpijski. - Przeżycie jest niesamowite, serducho bije mocniej i łezka kręci się w oku podczas dekoracji.

- W wiosce był szampan?

- Nie, ale dałem kasę, żeby kupili. Za długo nie poświętujemy, ale ekipa pewnie zaszaleje.

Zostań z nami: Śledź na bieżąco witrynę SE.pl/Vancouver-2010!

- Jak oceniasz skoki, które przyniosły ci srebro?

- Już pierwszy dużo mi dał. Byłem na trzecim miejscu i wiedziałem, że jest szansa na podium, wzrosła pewność siebie. Po drugim zdawałem sobie sprawę, że też było nieźle. Jak zobaczyłem, że jestem na pierwszym miejscu po drugiej próbie, wiedziałem, że mam medal. Po tym, jak Uhrmann trochę zepsuł skok, wskoczyłem na drugi stopień podium. I musiałby się wydarzyć jakiś brzydki przypadek, żeby Ammannowi nie udało się utrzymać prowadzenia. Po jego odbiciu i świetnym locie nie było już żadnych wątpliwości.


- W Salt Lake City w 2002 roku najpierw był brąz, potem srebro. Tu jest najpierw srebro...

- Chcielibyście, żebym powiedział, że skończę na złocie? Dla was to by było dobre. Oj, te wasze porównania...

- Bardzo się zmieniłeś przez 8 lat?

- Dojrzałem, jestem bardziej doświadczony, otwarty. Mam już swoje lata, ale przy okazji takich sukcesów w sercu się młodnieje, no, może tylko z twarzy nie, bo jak czasem spojrzę w lustro, to widzę już zmarszczki.

Sprawdź kalendarz igrzysk: Vancouver 2010: kiedy startują Polacy

- To także sukces całego teamu Małysza.

- Moich współpracowników, całą grupę, jaką miałem w tym roku (trenerzy Lepistoe i Mateja, serwisman Maciusiak - red.), mogę dosłownie całować po nogach. Zrobili dla mnie wszystko, co możliwe. Bez Hannu by się nie udało. To wielki człowiek i trener, który cały czas wierzył we mnie.


- Hannu mówi, że to dla niego najcenniejszy medal w karierze.

- Nie dziwię się. On był bardzo zawiedziony, gdy wypowiedziano mu w związku umowę. Chciał zrobić więcej, miał przygotowane plany dalszej pracy. Przemyślał błędy, wiedział, co trzeba poprawić, ale nie dostał szansy. Później w trakcie sezonu, jak przygotowywałem się z całą kadrą, otrzymywałem informacje od menedżera i sponsorów, że będzie ciężko. Musiałem podjąć męską decyzję. Nie mam nic do Łukasza (Kruczka - red.), ale trzeba było zacząć osobną współpracę. Mój menedżer też dążył do tego, żeby szykować się znowu z Hannu.

- To jest duet idealny? Nigdy się nie spieracie?

- To taki człowiek, że jak go do czegoś przekonam, to potrafi przyznać mi rację. Nigdy nie powie, że nie, bo nie, bo on uważa inaczej. Ma wielkie doświadczenie, wie, że jeśli zawodnik poda argumenty na swoją korzyść, to może mieć rację. Były jednak momenty zwątpienia, na przykład we wrześniu, gdy złapałem kontuzję. Hannu powtarzał jednak, że do olimpiady zdążymy.


- Nie pomyślałeś przez moment: znowu przegrałem z Ammannem, może lepiej było przegrać ze Schlierenzauerem?

- Odbieram takie pytanie tak, jakbyście nie cieszyli się ze mną. To są jakieś dziwne pretensje, a dla mnie to wielki dzień i się z tego ogromnie cieszę. A tu cały czas słyszę pytania: gdyby nie Ammann, byłoby złoto. Musiałby się wydarzyć jakiś kataklizm, żeby nie wygrał. On skacze z takim automatyzmem, że niewiele da się zrobić. Złapał technikę, jest niesamowicie dopasowana do niego. Simon okropnie ładuje do przodu na progu. Moja technika jest troszkę inna, nie mogę się przestawić ani wzorować się na kimś. Hannu powtarza, że mam koncentrować się na sobie i skakać po swojemu.

- Jeszcze półtora miesiąca temu nie byłoby wielu wierzących w olimpijski medal Adama Małysza...

- Ja zawsze wierzyłem i moi wierni kibice też, bo często to od nich słyszałem. Chodzili za mną i mówili: Adam, nie kończ kariery, skacz sobie dalej dla naszej przyjemności. Wiedziałem, że są ze mną, to była motywacja, żeby dać im znów radość. To przyjemność nie do opisania.


- Jak będzie na dużej skoczni?

- Przede wszystkim kamień spadł mi z serca, bo po takim sukcesie będzie mi łatwiej skakać. Nie trzeba będzie przez cały tydzień czekać i się denerwować. Medal zdobyłem i cel został osiągnięty. Pewnie, że chciałoby się mieć złoto, ale Simon jest znakomity. Na pewno będę walczył na dużej skoczni, żeby udowodnić, że to srebro nie było przypadkiem.

- Adam Małysz będzie skakał do mistrzostw świata w Oslo w 2011 roku?

- Nie chcę obiecywać, ale jeśli zdrowie pozwoli i będzie motywacja, to będę skakał. W tym momencie na pewno nie chcę kończyć kariery, bo jest fajnie.


- Jak wyglądał dzień przed konkursem?

- Dzień wcześniej się nie wyspałem, bo za wcześnie poszedłem do łóżka i wstałem o piątej. W piątek położyłem się już później, koło jedenastej. Chciałem pospać do szóstej. A tu o czwartej Stefankowi (Huli - red.) zadzwonił telefon i mnie obudził. Z godzinę leżałem patrząc w sufit, w końcu przysnąłem i rzeczywiście zasnąłem. A do Stefana dzwoniło biuro obsługi klienta...

- Wyściskaliście się z Lepistoe?

- Nie było za dużo czasu, a gdy w końcu zobaczyliśmy się w wiosce, to klepnął mnie w plecy i powiedział tylko: "Gut". Cały Hannu...

Najnowsze